Jako młody chłopiec byłem ministrantem. Gdy dojrzałem, w cierpieniu wzywałem Boga. Nie przyszedł. Wzywałem szatana, by tylko oddalić ból. Nic się nie wydarzyło, przynajmniej od razu. Straciłem więc wiarę. Lot ćpuna na samo dno był błyskawiczny. Uratowała mnie znaleziona kartka papieru.
Miałem 16 lat, kiedy poznałem Anię. Zakochałem się. Nasz związek zakończył się po dwóch latach. To był dla mnie cios. W jednej chwili zawalił się cały mój świat. Życie bez Ani straciło sens. Ona była we wszystkich moich planach i marzeniach.
W tamtym czasie, choć byłem katolikiem jak cała moja rodzina, Boga traktowałem już z przymrużeniem oka. Jednak w obliczu tej katastrofy życiowej pomyślałem, by zwrócić się o pomoc właśnie do Niego. Tkwiłem w moim pokoju przez dwa tygodnie, prawie nie jedząc, i ciągle wyłem, a cierpienie się nie zmniejszało. Nie sposób wyrazić słowami tego bólu. Modliłem się o… śmierć. Chciałem zasnąć i już się nie obudzić. Całe szczęście, że Pan Bóg odpowiada po swojemu!
Pomyślałem: jeżeli Bóg mi nie pomógł, to może zrobi to szatan. Każde wyjście z beznadziejności wydawało mi się wtedy odpowiednie. Może jak w Panu Twardowskim — pojawi się diabeł, spiszemy cyrograf i w zamian za moją duszę zaoferuje mi doczesne szczęście. Czart (na szczęście) także się nie pojawił. Przestałem więc wierzyć i w Boga,
i w szatana. Bo skoro nie mogli mi pomóc, to pewnie nie istnieją.
Misja ćpuna
Mijał czas. Zacząłem odbudowywać swój zawalony świat. Mój nowy światopogląd to było życie dla doczesnych przyjemności. Choć tego wtedy nie wiedziałem, szatan wysłuchał jednak mojego wołania. Zaczęli pojawiać się starzy i nowi znajomi, zaproszenia na imprezy. Odnalazłem się, tyle że w świecie pełnym narkotyków. Próbowałem ich już wcześniej, ale teraz poleciałem z górki.
Skoro Boga nie ma, myślałem, życie ludzkie jest bez sensu. Co z tego, że będę się uczył, pracował, czegoś się dorobię, skoro i tak umrę i nic mi po tym wszystkim? Może nawet nie dożyję starości. Po co się wysilać? Po „zażyciu” wszystkie te egzystencjalne troski znikały i znowu było fajnie. Jednak kiedy narkotyk przestawał działać, beznadzieja wracała. Aby nie cierpieć, była prosta metoda: należało nie dopuszczać, by środki przestawały działać. Potrzebowałem pieniędzy i towaru. Postanowiłem więc połączyć jedno z drugim i zacząłem narkotyki sprzedawać. Po roku byłem całkiem znanym dilerem i miałem, co chciałem. Problemy nie zniknęły, ale wcale się nimi nie przejmowałem, ponieważ ciągle byłem na haju. Poza tym myślałem: jeżeli narkotyki pomogły mnie, to pomogą także innym. Zacząłem więc swoją działalność traktować niemal jak misję dobroczynną! Często w tej „zbawczej” misji dawałem narkotyki za darmo lub na kredyt, żeby otworzyć ludziom oczy. Naprawdę! Dzisiaj wiem, że było to diabelskie opętanie.
Głos w głowie
Zbliżał się sylwester 1999. Uznałem, że nie spędzę tego czasu na zwykłej imprezie. Postanowiłem pójść do moich kochanych dziadków. Kiedy rodzina mnie potępiała za sposób życia, oni zawsze zwracali się do mnie z troską i miłością. Było to dla mnie niezrozumiałe, pierwsze doświadczanie tego, czym jest łaska — traktowanie kogoś lepiej, niż na to zasługuje. Ich postawa była moim wyrzutem sumienia, a zarazem magnesem.
U dziadków po zażyciu extasy, grzybów halucynogennych oraz zapaleniu opium stwierdziłem, że ściany ruszają się jak firanki. W tym narkotycznym stanie w pewnej chwili znalazłem się przed obrazkiem Pana Jezusa. Choć nie wierzyłem już w Boga, to Jezusa utożsamiałem z kimś autentycznym i zarazem bardzo dobrym. I właśnie wtedy, przed tym obrazkiem, zadałem sobie pytanie: czy jestem dobry? Odpowiedź, jaką usłyszałem w głowie, sprawiła, że zjeżyły mi się włosy i dostałem gęsiej skórki: tak, jesteś dobry, jesteś taki dobry jak ja!
To nie był żaden omam. Co to był za głos? Dzisiaj nie mam wątpliwości, że był to głos szatana, który chciał mnie utwierdzić na mojej drodze samozagłady. Po tym wydarzeniu mój światopogląd poważnie się zachwiał, bo w jaki sposób ateista, taki jak ja, miałby wytłumaczyć ów głos? Nawet narkotyki tego nie wyjaśniają, ponieważ używałem ich przez dwa lata i nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło. Kolejne dni przyniosły głęboką zadumę i rozmowy ze wszystkimi o Bogu.
U wiedźmy o końcu świata
Drugiego stycznia była samochodowa imprezka. Znowu grzyby i gorące tematy, czyli Bóg, horoskopy, przepowiednie… Ktoś powiedział mi nawet, gdzie mieszka wróżka. Wybrałem się do niej. To nie był salon z pięknymi dywanami i kryształową kulą. W jej domu było kilka kotów, koza, koguty, nieznośny zapach i jej wygląd… Słowem — prawdziwa wiedźma! Mimo to mówiła dużo o Bogu, obłudzie ludzi wierzących, wzajemnej miłości i co najciekawsze… o końcu świata. Poza tym wszystko, co powiedziała o mnie, mojej rodzinie i znajomych, zgadzało się. Dlatego w jednej chwili stała się dla mnie wielkim autorytetem. Na moje pytanie, kiedy będzie koniec świata, odpowiedziała, że w 2001 roku! Wyszedłem przerażony i od razu zacząłem biegać po znajomych, opowiadając o zbliżającym się końcu świata i konieczności nawrócenia się. Nawet przestałem chodzić z tego powodu do szkoły, bo miałem nową misję: uświadomić ludziom, że zbliża się coś strasznego. Znajomi zaczęli znacząco pukać się w czoło. Przez wizytę u wróżki i narkotyczne sesje zacząłem poważnie wariować.
Spotkać UFO
Była niedzielna noc 9 stycznia. Zbliżał się koniec semestru. Rano miałem przynieść do szkoły dwa zaległe ćwiczenia z jednego przedmiotu. Około północy zasiadam do komputera, odpowiednio „pobudzony”, i uświadamiam sobie, że zupełnie nie mogę się skupić. Postanawiam wybrać się na krótki spacer. Biorę aparat fotograficzny. Zafascynowany książkami Ericha von Daenikena, uwierzyłem w istnienie UFO. Rozumowałem tak: jeżeli nie chcą nas podbić, to będąc bardziej rozwiniętą cywilizacją, może chcieliby nam pomóc? Chciałem porozmawiać, jak naprawić ten zepsuty świat, zostać ambasadorem ludzkości w kontaktach z cywilizacją pozaziemską! Choć brzmi to jak wariactwo, pobudki były szlachetne. Idąc, pomyślałem: dzisiaj spotkam się z UFO, zrobię zdjęcia i ludzie mi uwierzą…
Z głową zadartą w niebo czekałem półtorej godziny i… nic się nie wydarzyło.
W pewnej chwili dociera do mnie poczucie rzeczywistości: ja tu zaćpany w środku nocy czekam na UFO, a powinienem być teraz w domu i robić ćwiczenia, przecież wyrzucą mnie ze szkoły, pójdę do wojska. Do tego doszedł zwykły strach — środek nocy na jakiejś ciemnej łące. Trząsłem się ze strachu. Wtedy zobaczyłem nad drzewami świecący krzyż z pobliskiego kościoła. Przez głowę przetoczyła mi się lawina myśli. Przypomniałem sobie sylwestra i tajemniczy głos, wróżkę, która mówi o Bogu i końcu świata, i to, że gdy byłem młodszy, całkiem poważnie w Niego wierzyłem, a moje życie było zupełnie inne. Teraz w chwili trwogi zwróciłem się z błaganiem do Boga i zacząłem przypominać sobie słowa modlitwy „Ojcze nasz”. Przestałem się bać.
Zwykła kartka
Zupełnie zapomniałem o UFO i zaległych ćwiczeniach, zacząłem natomiast czegoś szukać. Nie wiem, skąd ten pomysł, ale uchwyciłem się tego. Miał to być niezwykły skarb. Przeszukiwałem wzdłuż i wszerz całą łąkę i zagajniki. Byłem jak w amoku. W końcu w drodze do domu znalazłem leżący na ziemi papier. Włożyłem go do kieszeni. Nocny spacer tak mnie zmęczył, że w domu nie byłem w stanie już nic więcej zrobić i poszedłem spać.
Rano dowiaduję się, że nauczyciel, któremu miałem oddać ćwiczenia, jest chory (pierwszy raz od dziesięciu lat). Przypominam sobie o znalezionym papierze. Była to jedna stronica z gazety. W nagłówku widzę napis: Słowo — tygodnik katolicki. I zaczynam kojarzyć: znalazłem kartkę Słowa, na łące była modlitwa do Boga, w sumie mamy Słowo Boga, a to jest przecież Pismo Święte! Kojarzę dalej: wróżka mówiła o Bogu, opowiadała o końcu świata, a przecież Biblia mówi o tym wydarzeniu.
Od tego momentu zacząłem czytać Pismo Święte, rozpoczynając od końca, czyli od Księgi Apokalipsy, bo tam spodziewałem się znaleźć wszystko o końcu świata. W trakcie czytania z rozpaczą odkryłem, że prędzej eksploduje moja głowa, niż zdołam to rozszyfrować! Przeszedłem więc do Ewangelii i one stały się przełomem w moich poszukiwaniach. Wyczytałem, że Bóg chce dać mi życie wieczne! Zacząłem o tym rozmyślać i stwierdziłem, że tego mi trzeba. Żyć z przyjaznymi istotami w doskonałym świecie, który nigdy się nie skończy! Od tej chwili badałem, co trzeba robić, by tam się znaleźć. Równocześnie zacząłem interesować się wszelkimi przepowiedniami.
Pan Bóg uczynił wielki cud w moim życiu i zabrał z niego narkotyki. O ile wcześniej niczego się nie bałem i sprzedawałem towar jak lizaki, to teraz nastąpiło kolejne zderzenie z rzeczywistością i dotarło do mnie, jakie są konsekwencje tego, co robię. Zacząłem się bać kupowania i sprzedawania. Podejrzewałem wszystkich i nawet stwierdziłem, że jestem obserwowany. Taka mania prześladowcza. Chyba nie całkiem bezpodstawna, bo kilka tygodni później paru znajomych wpadło. Jeden przesiedział w więzieniu za dilerkę kilka lat, a ja miałem okazję go odwiedzić i z bliska zobaczyć miejsce, od którego Pan Bóg mnie uratował. I tak skończyłem z dilowaniem.
Wielki bój
Nie skończyła się jednak fascynacja końcem świata. Pewnego razu, w opatrznościowych okolicznościach, natknąłem się na księgarnię o nazwie „Znaki Czasu”. Od razu wiedziałem, że muszę ją odwiedzić. To w Biblii czytałem o znakach czasu, a one mówią o końcu świata… Nazajutrz pytam w księgarni o przepowiednie królowej Saby i Nostradamusa. W odpowiedzi słyszę: nie mamy takich pozycji, ale jeżeli interesują pana proroctwa, to polecam książkę Wielki bój.
Książka była niesamowita! Znowu nie chodziłem do szkoły, bo przez cały czas ją czytałem. Lektura wywoływała we mnie raz wzruszenie, raz złość, innym razem zdziwienie. Ta książka do mnie przemawiała. Dowiedziałem się z niej o tym, że w katechizmach jest inny dekalog niż ten w Biblii; że w przeszłości ludzie, którzy pragnęli tłumaczyć Biblię na języki narodowe, by uprzystępniać jej treści zwykłym ludziom, byli prześladowani. Zastanawiałem się, czy jest to możliwe…
Potraktowałem to jak Boży drogowskaz. Zacząłem stosować w swoim życiu wszystko, czego się dowiedziałem. Nie wiedziałem jednak, gdzie szukać ludzi, którzy żyją podobnie.
Z powodu szkolnych absencji nad moją głową zbierały się czarne chmury. Pewnego dnia w drodze do szkoły zapaliłem papierosa. Chciałem wyzwolić się z tego nałogu, ale się nie udawało. I wtedy moją uwagę przykuł plakat Rzuć palenie w ciągu 5 dni. Zapraszał na odwykówkę organizowaną przez Kościół adwentystów. Poczułem, że to kolejny drogowskaz. Na odwiedziny Kościoła wybrałem sobotę. Po lekturze Wielkiego boju i Biblii stała się dla mnie dniem odpoczynku poświęconym na sprawy najważniejsze. Spodziewałem się kolejnej wielkiej budowli, a na miejscu zastałem zwykły dom. Dzwonię i po chwili jakiś damski głos pyta: kto tam? Odpowiadam: Marek, przyszedłem zobaczyć, co tutaj jest. Pierwsze, co zobaczyłem w środku, to była ulotka Wielkiego boju. No to znalazłem — powiedziałem.
Zacząłem chodzić na nabożeństwa, a Bóg przemawiał do mojego serca.Próba sił
W kolejną sobotę miał się odbyć zjazd młodzieży adwentystycznej. Postanowiłem się tam wybrać. Zadzwoniłem do moich starych dłużników, bo potrzebowałem pieniędzy na wyjazd. Przyjechała tylko jedna osoba i przywiozła mi… grzyby halucynogenne. Po co mi grzyby? Przecież ja już nie ćpam! Ale już były w mojej kieszeni, a chwilę później znowu odleciałem. Znów chodziłem po tych samych polach, gdzie kiedyś czekałem na UFO. Jednak pierwszy raz w życiu dotarło do mnie piękno przyrody — zachwycałem się śpiewem ptaków, majestatycznymi drzewami, a kotu przyglądałem się z podziwem przez dwadzieścia minut. Teraz już wiedziałem, kto to wszystko stworzył.
Nazajutrz poszedłem na spotkanie osób, które miały mnie zabrać na zjazd młodzieży. Trochę się spóźniali, a w mojej głowie zmagały się dwa głosy — jeden ponownie chciał mnie zaprowadzić na łono przyrody, a drugi przekonywał, że mam czekać, bo to będzie bardzo ważne spotkanie. Wytrzymałem jeszcze kwadrans i na moje szczęście przyjechali po mnie.
Wolny na zawsze
Mówcą na zjeździe był czarnoskóry pastor z Anglii. Jego przesłanie oparte było na słowach z Ewangelii: „Cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał,
a na duszy swej szkodę poniósł?”. Na koniec opowiedział swoją historię. Też urodził się w rodzinie chrześcijańskiej i chodził do kościoła. Kiedy zaczął dorastać, też poszedł w inną stronę — zaczął pić, brać narkotyki, źle się prowadzić. Nawet chciał popełnić samobójstwo. Gdy był już na samym dnie, spotkał Jezusa, który dał mu nową nadzieję i nowe życie. „Dzisiaj ten Jezus postawił mnie przed wami, by o tym zaświadczyć — mówił pastor. — Czy jest ktoś, kto chciałby przyjść do takiego Jezusa i odmienić swoje życie? Jeżeli jesteś tu na tej sali i pragniesz tego, przyjdź tutaj do przodu”.
Słuchając tego, pomyślałem: kto mu powiedział o mnie, moim życiu, zmaganiach i pragnieniach? A on kontynuował: „Jeżeli tutaj jesteś, to przyjdź. Nie bój się, że wszyscy popatrzą na ciebie jak na dziwaka”. Myśli kołatały się w mojej głowie, a serce waliło jak młot. Nie wytrzymałem. Nogi same mi się wyprostowały i poszedłem. Inni ludzie też zaczęli wstawać. Staliśmy z przodu, trzymając się za ręce, a pastor mówił o zbawieniu. O tym, jak Jezus zajął na krzyżu nasze miejsce, byśmy my mogli otrzymać dar życia wiecznego w Jego Królestwie. Strasznie się wtedy poryczałem, myśląc o swoim życiu i o wielkim darze przebaczenia i życia wiecznego. Uwierzyłem, że jest ono również dla mnie.
Wychodziłem z nabożeństwa co najmniej uskrzydlony. Tego się nie da opisać. Wreszcie wolny od poczucia winy i lęku przed przyszłością i śmiercią! Zacząłem żyć wiecznością, a Jezus został moim Panem. Wtedy też zapragnąłem, by moje słowa mogły zmieniać życie ludzi, tak jak kazanie pastora zmieniło moje. Dzisiaj tak właśnie staram się służyć innym ludziom.
Marek Micyk